środa, 13 stycznia 2010

Chopin ex machina



Świat informacji - i infografiki - nie przestaje mnie zadziwiać. Ledwo trzy dni po tym, jak NY Times wypuścił fascynujący mashup pokazujący najbardziej popularne w sieciowej wypożyczalni Netflix filmy - nałożone na Google Maps dla największych amerykańskich(o, tutaj) - można zaobserwować fascynujące zależności pomiędzy rasą, poziomem dochodów w dzielnicy itp. (brakuje tu trzeciego wymiaru czyli możliwości podpięcia danych z US Census Bureau). Ale wystarczy posortować filmy po Metascore z serwisu www.metacritic.com (czyli po uśrednionej ocenie krytyków) - i widać jak pięknie grupują się one wyspami - te "mądrzejsze" w lepszych, te mniej ambitne - w biedniejszych dzielnicach. Oczywiście tytuły uniwersalne - zwłaszcza kreskówki - wymykają się zestawieniu.

Drugą rzeczą jest badanie przeprowadzone przez brytyjskie Centre for History and Analysic of Recorded Music - jako że rok mamy szopenowski, panowie wzieli na tapetę zbiór nagrań mazurków - 'normalizując' tempo odtwarzania i analizując głośność, dźwięki itp. próbowali odszukać podobieństwa w wykonaniu utworów. Ogólnie na tych obrazkach kolor oznacza podobieństwo do innego utworu ze zbiorów (wyjątkiem jest czarny - to 'średnia' wszystkich wykonań).

Pierwszy obrazek - to Artur Rubinstein z 1939 roku - w pierwszej połowie widać jego indywidualny styl - jest najbardziej podobny do... samego siebie, trzydzieści lat później. Potem zbliża się już do uśrednionego wykonania. Tego właściwie spodziewali się badacze - zdarzyło się jednak parę rzeczy, które ich zaskoczyły - na przykład niejaka Joyce Hatto - która okazała się - w stylu wykonania - bardziej podobna do innego wykonawcy, niż dwa różnie remasterowane wykonania tego samego utworu. Fascynujące - zresztą zobaczcie sami - ewentualne różnice to właściwie błąd statystyczny.
A w ogóle to zapraszam do lektury - fascynująca, jak dla mnie. I do posłuchania - na dwoje uszu - jak brzmią te dwa wykonania.



piątek, 8 stycznia 2010

Jak to sie robi na Filipinach

Rzucilo mnie na Filipiny dwa razy w zeszlym roku - w sumie spędziłem tam prawie półtora miesiąca (zdecydowanie za dużo). A że jesienią pogody zbytnio nie było - pora deszczowa(która i tak wygląda jak nasze lato - tylko cieplejsze) i do tego parę tajfunów (które nieco utrudniały wydostanie się z Manili, człowiek szukał innych rozrywek.

No i w ramach bezcelowego zastanawiania się co tu zjeść i włóczenia po jednym z okolicznych malli, trafiłem na ogłoszenie o sponsorowanym przez Adidasa biegu na 5/10/21 km. Wcale niedaleko, zapisy w sklepie, no pięknie. Zapisałem się, zapłaciłem, dostałem stertę kuponów na Running Expo i inne takie. A, oczywiście wybrałem 10 km - 5 km to trochę niedosyt, 21 km - nie w tym upale; 10 km - w sam raz.
(tak na marginesie, w Manili dekoracje świąteczne wystawiają od września. Naprawdę. A wyprzedaż w galerii handlowej generuje tłumy takie, jak u nas tylko i wyłącznie atrakcyjna promocja w Media Markt).

Odbiór pakietów startowych był tydzień przed biegiem. I tu wielka kupa - okazało się, że stać trzeba prawie 2 godziny - nie było zbytniego tłumu, ale po prostu było to zorganizowane w totalnie nieporządny sposób. Nawet zawsze pogodni Filipińczycy wrzeszczeli "Who is in care of this operation! Stop giving us the shit!".... A swoją drogą - byłem jedynym chyba białasem w kolejce. W pakiecie - fajna koszulka adidasa (choć wolałbmy, żeby bardziej podkreślała miejsce biegu) i niewiele ponad to.

No i w końcu nastał dzień biegu. Wczesna pobudka - bo nie wspominałem, że biega się tu wcześnie. Start o 6 rano (lub o 5:30 dla półmaratonu ) - trudno uwierzyć, ale tak jest. Pół godziny w taksówce i na 5:20 byłem na miejscu - razem z tłumem ludzi. Podobno w sumie zebrało się jakieś 8 tysięcy osób- całkiem sporo.

Na pierwszy ogień poszli ludzie z połówki i my - dyszkowcy - weszliśmy na miejsca startowe. Trochę zmartwił mnie brak chipów, ale czego się spodziewać przy tym tłumie ludzi. Jeszcze jakieś podrygi w kolejce i...START!

Początek z górki, jeszcze w lekkim półmroku i jeszcze przyjemnie; pierwszy bufet z czirliderkami po 2 km. No i chwilę później robi się już ciepło - biegnę, biegnę, trzymam jakieś 4:15/km, przebiegamy nad EDSA (to główna autostrada miejska) i dalej w dzielnicę finansowa. No i nawrotka na 5 km - a tutaj wręczają kolorowe pętelki ze sznurka do pokazania na mecie.

I teraz powrót - coraz ciężej, bo słońce już w pełni grzeje. Gdzieś na 8 kilometrze kryzys - podbieg i ponadtrzydziestostopniowy upał każą zwolnić do truchtu i marszu (choć mnóstwo osób już idzie), na zbiegu jednak odżywam. Na bufetach ratuję się wodą i tym, że jest z góry jeszcze - aczkolwiek końcówka będzie pod lekką górkę. No ale wreszcie finisz - 49:30 (realnie z minutę mniej, może więcej - biorąc przed uwagę brak timingu i przepychanki na starcie), zakwasy jak 150. A, oczywiście trzeba pokazać wstążeczkę i dostać krechę na numerze startowym (odebranie każdej rzeczy czy wejście do sektora skutkowało bazgraniem krechy na numerze).

Dyplomy, co ciekawe niespersonalizowane, rozdawane jak leci (za wspomnianą krechę).

Ogólnie - inaczej niż u nas. Być może ktoś z Zachodu miałby podobne wrażenia z biegu w Polsce; nie udało mi się niestety zaliczyć żadnego biegu w Stanach dla porównania. A sama impreza chyba bardziej jako festyn powinna być rozpatrywana, niż zawody - i wtedy świetnie się moim zdaniem sprawdza.

A - ten bajzel po rejestracji podobno nie jest typowy dla Filipin (mimo tego, że goście uwielbiają procedury i papierkową robotę); normalnie leci to sprawnie.