środa, 4 grudnia 2013

Wyniki szkół albo drobne opendata :)

Jako że mój dzieciak idzie do szkoły za rok - żywotnie interesuje mnie, żeby poszedł do dobrej szkoły. Od iluś lat szkoły przeprowadzają testy dla szóstoklasistów -więc zebrałem się, ściągnąłem dane i oto są.

Nie było lekko - małopolskie OKE nie wystawia danych w postaci surowej - ale dzień roboty na wyciągnięcie ich z PDF i dodanie jakiejś prezentacji - i gotowe. Wykresy można pooglądać tutaj

poniedziałek, 25 listopada 2013

I po co mi mikrofala - czyli brownie w kubku?

Nienawidzę pracy z domu. No, prawie zawsze - na plus jest kawa - z Aeropressa lub z ekspresu, fajne światło (lubie pracować przy kuchennym stole który stoi w wykuszu przy południowym oknie) i to, że jak mi się fajne światło znudzi mogę przenieść się do gabinetu. Na minus - że zbyt dużo rzeczy mnie rozprasza i zbyt dużo jem. Być może będę musiał wykombinować jakiś zamek czasowy do lodówki.

Zwłaszcza teraz - kiedy odkryłem ciasto czekoladowe w kubku. W minutę. Ze składników, które zawsze mam. Bez brudzenia czegokolwiek więcej niż kubek i dwie łyżki. Całkiem zjadliwe. No nieprzyzwoite wręcz. Idealne na szybką przerwę na kawę przy pracy

No więc jedziemy - napadamy na lodówkę i szafkę i bierzemy po kolei:

  • Dwie łyżki masła - stopionego w mikrofali (najlepiej od razu w kubku)
  • Dwie łyżki mleka - albo wody
  • Trochę esencji waniliowej
  • Dwie łyżki cukru
  • Dwie łyżki kakao
  • Dwie łyżki mąki
  • Dwie szczypty proszku do pieczenia
Dwie, dwie, dwie... prościej być nie może. Po dodaniu każdego składnika mieszamy dokładnie - a po dodaniu ostatniego składnika wkładamy na dwie (żeby nie wypaść z rytmu) zdrowaśki do mikrofali - w moim przypadku wystarczy niecała minuta; jeśli ktoś ma słabszą - musi zdrowaśki odprawiać wolniej. 

Bierzemy w jedną rękę kawę, w drugą ciasto - i wracamy do dłubania przy komputerze :)

Pomidor to owoc, a sernik to budyń

czyli wyjaśniło się po co mi ten piekarnik parowy. Naszło mnie wczoraj na sernik - bo musiałem coś zrobić z pozostałym serem w lodówce i zbliżały się imieniny popapranej. Tradycyjny cheesecake nowojorski - spód z pokruszonych ciastek, masa z jajek i sera - zero filozofii póki co.

Filozofia zaczęła się dopiero potem - większość przepisów sugeruje pieczenie w kąpieli wodnej - w sumie nie wiem czy bain marie to poprawny termin. A że jestem leniwy i nie miałem pod ręką odpowiednio dużej blachy  (albo miałem za dużą tortownicę) nic pewnie by z tego nie wyszło gdyby nie wspomniany piekarnik.

Większość zaleceń dla serników nowojorskich czyli "bladych" to tak zwane low and slow - oprócz wspomnianej kąpieli wodnej sugeruje długie pieczenie w niskiej temperaturze. W teorii powinno wystarczyć poniżej 150 stopni - w tej temperaturze zaczyna działać reakcja Maillarda - czyli zaczyna się rumienić mięso, ciasto no i oczywiście sernik. No a długo - bo jednak pieczenie zbyt efektywne nie jest. Poza tym rośnie toto -  a potem opada no i oczywiście może popękać.

Sernikowi za wysoka temperatura niepotrzebna - w sytuacji gdy spodu nie ma po co podpiekać masa serowa to może nie do końca budyń - a krem jajeczny z dodatkiem sera. Gdyby ktoś nie wiedział - jajko ścina się finalnie i nieodwołalnie w 73 stopniach (bogiem a prawdą temperatury dla żółtka/białka sa nieco inne - ale o jajkach na pewno jeszcze będzie w którymś kolejnym wpisie). Nie udało mi się niestety znaleźć informacji jak dodatek sera wpływa na tą temperaturę i ile jajek potrzeba.

Spróbowałem więc testowo zjechać piekarnikiem jak najniżej - w moim przy pieczeniu parowym to całe 130 stopni w przypadku pieczenia na parze. W 140-150 stopniach przeważnie sernik piecze się godzinę, na tyle też ustawiłem timer. No i mocne zdziwienie - bo gdy zajrzałem kontrolnie do pieca po 30 minutach, było po sprawie. Sernik blady jak się patrzy - ale pięknie się zsiadł - po tych 30 minutach wyglądał jak dawniej po co najmniej godzinie. Przy studzeniu - też żadnych niespodzianek - zero pęknięć, minimalny opad. Konsystencja - perfekcyjna! Smak - wzorowy!

Jeśli tylko macie piekarnik (i tak jak ja, używacie go za rzadko) - zdecydowanie spróbujcie! U mnie na pewno przestawiam się na ten przepis do sernika - a w kolejce do testów czeka omlet i creme brulee - wydaje się to być wymarzonym sposobem na przyrządzenie tych przysmaków.

środa, 22 maja 2013

Krutkie(*) kazanie na temat przesiadki na Maka.

Trafiła się okazja potestować toto - więc ruszamy. Kolejne kilka postów to będzie mały dziennik tego jak przenoszę korporacyjne środowisko developerskie z Windows 7 na Maca. Jest tych rzeczy trochę, bo:


  1. Office (generalnie Outlook itp. bo działamy na serwerze Exchangowym).
  2. Eclipse + svn + git
  3. Oracle XE 
  4. Soft-phone Cisco
  5. Pewnie parę innych rzeczy.
Plus cała masa drobiazgów - zaczynając od podłączenia się do firmowej sieci. WPA2 z uwierzytelnianiem certyfikatami - okazuje się proste jak drut. Export pliku PFX z certyfikatami z Windowsa:

  1. Uruchamiamy *certmgr.msc*
  2. Zaznaczamy certyfikaty do wyeksportowania.
  3. Zapisujemy do pliku.
  4. Teraz kopiujemy (jak? u mnie przez dropboxa i hotspot w komórce) na Maka - i instalujemy - i voila!
Sieć nam działa - pora na pocztę (okazuje się również proste) - całe szczęście działa Auto Discovery na serwerze Exchange 

niedziela, 14 listopada 2010

Świeże mięso czyli strzeż się wegetarianina

Według kanadyjskich naukowców już samo patrzenie na mięso uspakaja. I co teraz zrobicie wegetarianie? Nynynynyny! Swoją drogą - fajne to, wygląda że badania zakładały jednak coś innego - mocno się pewnie zdziwili

Meshach writes "A study out of Canada claims that seeing meat actually calms a person down. From the article: 'Contrary to expectations, a McGill University researcher has discovered that seeing meat makes people significantly less aggressive. Frank Kachanoff, who studies evolution at the university’s department of psychology, had initially thought the presence of meat would provoke bloodlust, believing the response would have helped our primate ancestors hunt. But in fact, his research showed the reverse is true.'" I can see all the "Make Steak, Not War!" protest signs already.

A w tematyce świeżego mięsa - ruszyłem z oglądaniem "Walking Dead". Najbadziej hardcorowy serial póki co; właściwie to jedyny serial gore o jakim słyszałem. Wyobraźcie sobie "28 dni później" w formie serialu. Choć tak naprawdę jeszcze lepszym podsumowaniem jest wspomienie o serialu jako skrzyżowaniu filmu Boyle'a z Jerycho - katastrofa (na razie nie wiadomo co spowodowało epidemię), dezintegracja państwa itp. Mnie spodobał się bardzo - a mówi to gość, co za tematyką zombie nie przepada. Ale równie mocno jak sceny przemocy i wypruwane z ludzi ( i zwierząt, bo w pierwszym odcinku zombiaki rzucają się na konia) bebechami szokuje to co można zobaczyć - od pierwszej sceny, gdzie Rick, główny bohater, odstrzeliwuje może dziesięcioletnią dziewczynkę-zombie.

W sumie cały serial mógłby nazywać się "Sympathy for the dead" - zaszokowani nową rzeczywistością bohaterowie mają nieraz cholerne opory, żeby strzelić do zombie (choćby dlatego, bo może to być ich żona czy kolega z pracy); z drugiej strony odstrzał zombie to dla nich niejako wyzwolenie. Czasem zombie są makabryczno-śmieszni w swojej nieporadności,

A tytułowe "Chodzące trupy" to oczywiście zombie - ale z drugiej strony to również główni bohaterowie - nieliczni, nieprzygotowani na to co ich spotkało (kto byłby?) a przede wszystkim skłóceni ze sobą (warto dodać, że rzecz dzieje się na amerykańskim Południu - więc motywy rasowe można eksploatować, że hej). Niestety tyle w tym złego, że pierwszy sezon to jedynie 6 odcinków - ale w planach jest już drugi, dwunastoodcinkowy.

wtorek, 9 listopada 2010

iPad kontra Kindle

No właśnie - tym razem rzuciło mnie na zachód. I jak to bywa, dolar tani, kiedy znajomi się zwiedzieli, zaczęło się składanie zamówień (tradycyjnie elektronika użytkowa - sprzęt fotograficzny/video/elektronika). Tym razem z dziwnych rzeczy trafił się na przykład kilkukilogramowy mikrofon - oczywiście taka przesyłka w bagażu gwarantowała zainteresowanie ochrony na każdym lotnisku po kolei.

Zakupowym hitem były jednak Kindle - robi się to bardzo modne, nam zebrało się chyba pięciu czy więcej znajomych reflektujących na zakup. Jako że sam przywoziłem jednego - miałem okazję się trochę pobawić. I porównać - nie z technicznego punktu widzenia, a raczej patrząc z punktu "po co mi to".

Zastanawiałem się również, co przywieźć żonie - nie jestem znowu jakimś gadżeciarzem, nie jestem też fanboyem Apple - a mimo to iPad stał od początku dość wysoko na liście. W końcu zamówiłem takiego wychodząc z założenia, że w najgorszym wypadku opchnę go w kraju (z godziwym zyskiem, bo polski dystrybutor tradycyjnie zdziera).

Na początek Kindle - cholernie skromny, cholernie mały - szare, niepozorne pudełko wyglądające jak pseudokomputer dla sześciolatka (dzięki pełnej klawiaturze). W środku 3 GB pamięci, Wifi + 3G (darmowe i działające na całym świecie). Wrażenie zabawki zwiększa wyświetlacz, wyglądający mocno nierealnie (jak nie wyświetlacz a jakaś nalepka).

Kindle jest jak KFC - robi jedną rzecz i robi ją dobrze - udostępnia książki. Trochę większy od romansidła Harlequina - za to trochę lżejszy - mieści w sobie pewnie parę półek literatury. Rewelacyjnie czytelny niezależnie od otoczenia wyświetlacz, prosta obsługa sprowadzająca się głównie do przewracania książek - nie do przebicia.

Połączenie z Amazonem jest bajkowe - Apple niestety nie potrafi wyzwolić się spod dyktatury molocha o nazwie iTunes i kabla USB; aplikacje trzeba wgrywać albo przez AppStore - albo po USB. Kudy mu do Kindla!

Wystarczy tylko wejść na stronę Amazona, znaleźć co nas interesuje (pod warunkiem, że ma wersję na Kindle) - w większości przypadków dostępne są darmowe próbki - a następnie wysłać do tego, co mamy pod ręką (Kindla, iPada, PC). W przypadku pierwszego automagicznie ląduje to w czytniku, w pozostałych przypadkach - aktualizuje się kiedy uruchomimy aplikację. Jeśli trzeba zapłacić, pieniądze zejdą z naszej karty.

W momencie, kiedy próbujemy wyjść poza jego sweet spot nie jest to jednak tak wygodne - zaznaczanie tekstu kursorem jest średnio komfortowe, czytanie PDF-ów - nawet skonwertowanych przez Amazona (przy odbieraniu przez 3G doliczają lekkie opłaty). W moim przypadku kilka skonwertowanych PDF-ów trzeba było czytać w pozycji landscape - niestety tutaj przyciski przewijania są na górze i dole ekranu - nawet przy moich dużych dłoniach po paru stronach zaczynałem to czuć. Mamy też przeglądarkę - ale to również rozwiązanie awaryjne (renderuje bardzo przyzwoicie, jeśli nie liczyć dwóch kolorów - ale z mocnym opóźnieniem. )

iPad dla odmiany mimo prostej konstrukcji (mniej niż 10% przycisków z Kindla) jest kolorowo-błyskotkowy. Większy i cięższy (tak ze dwa razy), cukierkowo kolorowy. Z całą listą ograniczeń - od braku polskiej klawiatury, kamery i całej masy rzeczy sprzętowych, przez brak obsługi Flasha i Silverlighta (filmy z vod.onet.pl - mam pod ręką miłośnika Boba i Strażaka Sama) po Applowskie zamiłowanie do własnych rozwiązań i formatów czy głupi brak wbudowanego systemu plików.

Z drugiej strony i on ma swojego sweet spota - rewelacyjny wyświetlacz i ekran dotykowy, intuicyjna obsługa. Wprawdzie trochę trzeba poposiłkować się różnymi protezami (np. Dropboxem do przerzucania plików, zewnętrznymi czytnikami do pdf/ebooków -jak dla mnie Stanza i Kindle są znacznie lepsze od applowego iBooks -chyba że kogoś podnieca udawane 'przewracanie kartek'). Z mojego punktu widzenia nie zastąpi to zwykłego laptopa - a nawet netbooka - a mimo to zostawię go sobie.

Uwiodły mnie rewelacyjna (w warunkach domowych) przenośność urządzenia - leży na półce, włączam i w 2-3 sekundy mam np. otwarte Safari; sprawdzę coś i odkładam. Do tego dziesieciogodzinny czas życia baterii - mnie wystarczyło na trzy odcinki seriali, trochę grania, kilka godzin czytania książek - i zostało. Da się do tego korzysatć z niego trzymając w jednej ręce - spróbujcie tego z notebookiem! No i nie grzeje się wcale.

Jest jeszcze jedna rzecz nie do pogardzenia - pomijając gry znacznie łatwiej na Ipadzie jest po prostu wziąć i go wyłączyć (przynajmniej mnie). Wprawdzie żona siedzi już drugą godzinę przeglądając Allegro, dla mnie zaletą jest to, że de facto jestem odcięty od świata -standardowo nie działają komunikatory, a fakt że pracujemy z jedną aplikacją pomaga się skupić na tym, co akurat robimy (to coś, co zresztą bardzo mocno promują różni guru produktywności).

Mój werdykt - iPad zostaje; spodobał się i żonie i synkowi - temu drugiemu łatwo włączyć bajkę (nie, nie robimy tego za często), czy jakieś aplikacje do malowania, kolorowanki czy różne wesołe obrazki. Żeby nie było - Kindle też został przez żonę oceniony pozytywnie.

piątek, 5 listopada 2010

O wytrwałości - i przeszkadzajkach

Naszło mnie ostatnio trochę - z racji tego, że znowu rzuciło mną gdzieś dalej - na czytanie książek. Tak się do tego złożyło, że pod ręką były nówki iPad i Kindle - obydwa urządzenia bardzo dobre, choć na inne sposoby (ale o tym później). Było też kilka książek z dziedziny zarządzania czasem, produktywności czy kreatywności.

Od jakiegoś już czasu zastanawiałem się - a raczej martwiłem - nad tym, jak obecnie wygląda moja praca. Tak naprawdę mam wrażenie, że spędzam w niej całkiem sporo czasu - a gdybyście mnie spytali, co robiłem danego dnia - nie będę umiał konkretnie odpowiedzieć. W sporej części polega to właśnie na tym, że ciągły strumień informacji atakuje nieprzerwanie - współpracownicy pytający o coś, kolejne maile, kolejne spotkania - z perspektywy czasu kiedyś z lekkim niedowierzaniem przyjmowałem informacje o jednej firmie, gdzie pracownik średnio połowę czasu spędzał na spotkaniach-a teraz sam mogę tego doświadczyć.

Nie jest to dobre, oj nie. Jesteśmy niestety jednowątkowymi zwierzętami - do tego przełączenie kontekstu trochę trwa. I choć znany jestem z tego, że do tej pory świetnie sobie radziłem z zakłóceniami z zewnątrz - jest mi z tym coraz gorzej (bo podobno im więcej uprawia się multitaskingu - tym gorszym się staje). Dlatego na liście wstępnych postanowień jest wprowadzenie czegoś w rodzaju techniki Pomodoro - czyli dwudziestopięciominutowych kawałków produktywnej pracy - przeplatanej pięciominutowymi przerwami na komunikację.

No właśnie - produktywnej. Oznacza to praktycznie wypięcie kabla telefonicznego i sieciowego (ok, u mnie jeden), wyciszenie komórki itp. i skupienie się na tylko jednej zaplanowanej na ten czas czynności. (Poniekąd coś, co Hugh Grant robił w "Był sobie chłopiec" - dzielił swój dzień na półgodzinne "jednostki", choć dla niego celem było bezproduktywne spędzanie czasu). Polegać to będzie również na odwyku od RSS-ów, emaili, GG i wszystkich innych wiadomości. Oczywiście - nie jest to do końca realne, ale trzeba zacząć.

Drugą rzeczą jest systematyczność - która u mnie zawsze kulała. O mojej systematyczności świadczą choćby wpisy na blogu - ostatni z marca. Tak naprawdę jedynymi rzeczami, do których względnie systematycznie byłem w stanie podejść były treningi, zwłaszcza biegowe (choć wstyd przyznać, w ostatnich miesiącach mocno zaniedbane). Ale pamiętam jak dobrze jako motywator działała przypięta do lodówki lista z wydrukowanym planem treningowym maratonu - z jednej strony marchewka (za każdym razem mogłeś skreślić zaliczony trening - i patrzeć jak ubywa) ; z drugiej kij (opuszczony trening kłuł w oczy i działał mobilizujaco). Pokazuje to trochę, jak ważna jest motywacja i posiadanie celu - znacznie łatwiej dojśc w jakieś miejsce, jeśli wiemy, że to tam ;)