poniedziałek, 25 listopada 2013

I po co mi mikrofala - czyli brownie w kubku?

Nienawidzę pracy z domu. No, prawie zawsze - na plus jest kawa - z Aeropressa lub z ekspresu, fajne światło (lubie pracować przy kuchennym stole który stoi w wykuszu przy południowym oknie) i to, że jak mi się fajne światło znudzi mogę przenieść się do gabinetu. Na minus - że zbyt dużo rzeczy mnie rozprasza i zbyt dużo jem. Być może będę musiał wykombinować jakiś zamek czasowy do lodówki.

Zwłaszcza teraz - kiedy odkryłem ciasto czekoladowe w kubku. W minutę. Ze składników, które zawsze mam. Bez brudzenia czegokolwiek więcej niż kubek i dwie łyżki. Całkiem zjadliwe. No nieprzyzwoite wręcz. Idealne na szybką przerwę na kawę przy pracy

No więc jedziemy - napadamy na lodówkę i szafkę i bierzemy po kolei:

  • Dwie łyżki masła - stopionego w mikrofali (najlepiej od razu w kubku)
  • Dwie łyżki mleka - albo wody
  • Trochę esencji waniliowej
  • Dwie łyżki cukru
  • Dwie łyżki kakao
  • Dwie łyżki mąki
  • Dwie szczypty proszku do pieczenia
Dwie, dwie, dwie... prościej być nie może. Po dodaniu każdego składnika mieszamy dokładnie - a po dodaniu ostatniego składnika wkładamy na dwie (żeby nie wypaść z rytmu) zdrowaśki do mikrofali - w moim przypadku wystarczy niecała minuta; jeśli ktoś ma słabszą - musi zdrowaśki odprawiać wolniej. 

Bierzemy w jedną rękę kawę, w drugą ciasto - i wracamy do dłubania przy komputerze :)

Pomidor to owoc, a sernik to budyń

czyli wyjaśniło się po co mi ten piekarnik parowy. Naszło mnie wczoraj na sernik - bo musiałem coś zrobić z pozostałym serem w lodówce i zbliżały się imieniny popapranej. Tradycyjny cheesecake nowojorski - spód z pokruszonych ciastek, masa z jajek i sera - zero filozofii póki co.

Filozofia zaczęła się dopiero potem - większość przepisów sugeruje pieczenie w kąpieli wodnej - w sumie nie wiem czy bain marie to poprawny termin. A że jestem leniwy i nie miałem pod ręką odpowiednio dużej blachy  (albo miałem za dużą tortownicę) nic pewnie by z tego nie wyszło gdyby nie wspomniany piekarnik.

Większość zaleceń dla serników nowojorskich czyli "bladych" to tak zwane low and slow - oprócz wspomnianej kąpieli wodnej sugeruje długie pieczenie w niskiej temperaturze. W teorii powinno wystarczyć poniżej 150 stopni - w tej temperaturze zaczyna działać reakcja Maillarda - czyli zaczyna się rumienić mięso, ciasto no i oczywiście sernik. No a długo - bo jednak pieczenie zbyt efektywne nie jest. Poza tym rośnie toto -  a potem opada no i oczywiście może popękać.

Sernikowi za wysoka temperatura niepotrzebna - w sytuacji gdy spodu nie ma po co podpiekać masa serowa to może nie do końca budyń - a krem jajeczny z dodatkiem sera. Gdyby ktoś nie wiedział - jajko ścina się finalnie i nieodwołalnie w 73 stopniach (bogiem a prawdą temperatury dla żółtka/białka sa nieco inne - ale o jajkach na pewno jeszcze będzie w którymś kolejnym wpisie). Nie udało mi się niestety znaleźć informacji jak dodatek sera wpływa na tą temperaturę i ile jajek potrzeba.

Spróbowałem więc testowo zjechać piekarnikiem jak najniżej - w moim przy pieczeniu parowym to całe 130 stopni w przypadku pieczenia na parze. W 140-150 stopniach przeważnie sernik piecze się godzinę, na tyle też ustawiłem timer. No i mocne zdziwienie - bo gdy zajrzałem kontrolnie do pieca po 30 minutach, było po sprawie. Sernik blady jak się patrzy - ale pięknie się zsiadł - po tych 30 minutach wyglądał jak dawniej po co najmniej godzinie. Przy studzeniu - też żadnych niespodzianek - zero pęknięć, minimalny opad. Konsystencja - perfekcyjna! Smak - wzorowy!

Jeśli tylko macie piekarnik (i tak jak ja, używacie go za rzadko) - zdecydowanie spróbujcie! U mnie na pewno przestawiam się na ten przepis do sernika - a w kolejce do testów czeka omlet i creme brulee - wydaje się to być wymarzonym sposobem na przyrządzenie tych przysmaków.